Kilka słów o mnie

Byłem ministrantem, harcerzem, żeglarzem, modelarzem lotniczym, lekkoatletą, asystentem na Politechnice Wrocławskiej, po Marcu '68 także więźniem komuny.

W 1971 r. życiowe wybory związały mnie z Jelenią Górą. Byłem głównym projektantem jej planu ogólnego. Ówczesna ekologiczna degradacja tych ziem, była impulsem do udziału w obywatelskim ruchu ekologicznym. Odbyłem roczny staż urbanistyczny w Hanowerze, potem studialny pobyt w Meksyku. Od 1977 roku jestem kustoszem Dworu "Czarne". Poza jego uratowaniem od zagłady, mój życiowy dorobek to: rekord Dolnego Śląska juniorów w dysku, kilkanaście nagród i wyróżnień w konkursach urbanistycznych, współorganizowanie Euroregionu Nysa, pierwszej transgranicznej wspólnoty na obszarze byłego bloku wschodniego. Cenię sobie tytuł Człowieka Roku '2006 uzyskany w plebiscycie "Nowin Jeleniogórskich".

Marzy mi się współczesna odmiana pozytywizmu.

Jestem żonaty, mam czwórkę dorosłej dziatwy i sześcioro wnucząt.

Podziel się z innymi

| |

Gawęda, nie całkiem zmyślona

2024-01-25 17:20
Ten blog istnieje od dwunastu lat. Powstał w szczególnych okolicznościach i z konkretnych powodów.
Otóż w wielowiekowych dziejach znanego w tej okolicy zabytku, po latach zagrożeń i rujnacji wracającego do życia, nastąpiło nagłe tąpnięcie. O podłożu kryminalnym. A zaraz potem całkowity zastój, w istocie znów - jak kilka dziesięcioleciu temu - destrukcyjny. Ten zastój trwa do dziś...
Blog powstał, aby jeleniogórzanie mogli dowiedzieć się jak do tego ponurego koszmaru doszło. Ale też dlatego, aby sprawa tego cennego dobra kultury nie zniknęła ze sceny publicznej. Zło, jakie tu zaistniało opisano w pierwszych blogowych artykułach. Były tu też informacje o walorach zabytku i propozycje co do jego przyszłych funkcji.
Może nikogo to nie zaskoczy, jeśli na użytek tej narracji ten obiekt pozostanie tu anonimowy. Na razie...
Cztery lata temu powstała 24-stronicowa saga, której pierwsze siedem stron można przeczytać poniżej. Także w tym tekście zastosowano pewien niewinny kamuflaż...

* * *

Bank na kretowisku, czyli polish dream

Rozmawiali o braciach Golec. Był grudzień roku 2019. Wiadomo, klimaty wigilijne, kolędowe, telewizyjny Sylwester w Zakopanem, kapela z Milówki w takim czasie bryluje...
- A ty ich w ogóle rozróżniasz?
- Mnemotechnika się kłania, kolego. Mówią że ten z puzonem to Paweł, bo na "P“, no to Łukasz to ten z trąbką.
- Fajne, góralskie luzaki, dają czadu, lubię ich. Jak pewnie cała Polska. Można ich nie lubić?

Młodzi ludzie, pewnie studenci, wymieniali uwagi siedząc pod tą samą co Karol przystankową wiatą. Rozmowa jak rozmowa, ot, dla zabicia czasu. Nie zwracali na niego uwagi, on też nie okazywał zainteresowania ich obecnością. Ale temat dialogu pobudził jego korę mózgową. Był dla niego jakoś na czasie.
Wyższy z nich, chyba starszy, dość nieoczekiwanie przeszedł na wyższy diapazon:
- Posłuchaj, tym facetom o coś chodzi! Czy ty to łapiesz? Że to utalentowane, muzyczne fachury, że potrafią w try miga rozgrzać publikę to jedno, ale wsłuchaj się w to, co oni tej publice w swoich tekstach serwują.
- No co takiego? Pędzą konie po betonie, takie to mądre? Sorry...
- Zaraz mądre... Skoczne i wpadające w ucho, a to tylko podkład do prostego, serdecznie szczerego zwierzenia: hej muzycko mojo miła, kochom cię! Ładne. Albo to ich San Francisco na jakimś beskidzkim ściernisku. Perełeńka! Nie uważasz?
Młodszy miał inne preferencje. Z wyższej, albo z dużo niższej półki.
- Oj tam, oj tam, smakosz i kulturoznawca z ciebie wyłazi, daj se siana, koleś.
Karol zastrzygł uszami. Kulturoznawca? Miałby z nim o czym pogadać...
Ale chłopcy już się podnosili, bo nadjeżdżał ich autobus. Do uszu Karola doleciały jeszcze strzępki wywodu tego starszego. Oponował, że to się ludziom podoba, że Golce zauroczyły kiedyś prezydenta Stanów a teraz też amerykańskich marines-muzyków... Młodszy już wchodził do autobusu, gdy drugi dalej perorował:
- Łukasz i Paweł apelują do ciebie gamoniu "nie bój się marzyć!“, czy idea american dream to znak firmowy zastrzeżony dla jankesów? A gdzie polish dream?, czy my gorsi?...
Reszty już nie usłyszał, ale pomyślał, że to ładna puenta...

Bo miał Karol i z uporem urzeczywistniał swój własny polish dream.
Istniał jego materialny symbol, swoiste "ściernisko“, wyrzut iluś ludzkich sumień, proszący się o lepszy los. Opuszczona, wiekowa rezydencja, która czterdzieści lat temu, mimo rzucającego się w oczy stanu degrengolady, ciągle kryła w sobie niebagatelny potencjał...

Jak to się stało, że Karol, wchodzący teraz w jesień życia, tu właśnie znalazł kiedyś swoje miejsce na Ziemi i coś, z czego uczynił swoje wyzwanie na resztę dni?
O tym będzie ta, nie całkiem zmyślona, gawęda.
Gawęda, w której opowie się o tym co było, by pomarzyć o tym, co powinno się zdarzyć...

* * *

Jak został kustoszem

Ukończył kulturoznawstwo i muzykologię, pasjonowała go historia, studia na toruńskim uniwersytecie zbliżyły go do spraw ochrony dziedzictwa przeszłości. Na Pomorzu gdzie mieszkał, jak zresztą na całych, tak kiedyś zwanych, Ziemiach Odzyskanych, był to problem wielkiej, a nie przez wszystkich dostrzeganej rangi i skali. Zabytków, często wysokiej klasy, w porównaniu ze wschodnimi regionami kraju była tu mnogość, tylko że temu bogactwu przejętemu przez nas w roku 1945 nie odpowiadały możliwości zapewnienia im dobrej opieki. Możliwości nie tylko materialne. Bo równie ważne było to, iż nie było po temu elementarnej woli politycznej.
Karol zapamiętał reakcję wicewojewody, gdy w końcu lat 70-tych prosił o jakiś, choćby skromny grosz na zabezpieczenie zabytku, który zawziął się ratować. Sympatyczny skądinąd przedstawiciel aparatu władzy odesłał go z kwitkiem, otwarcie wyznając: "Panie Karolu, nie masz pan większych zmartwień? Toż to szwabskie...“. I nie był to wtedy pogląd odosobniony. Zaiste trudno było oczekiwać, że miłością do niemieckich zabytków zapałają przybysze zza Buga, znękani koszmarem wojny, gehenną przesiedleń, niedostatkiem, a nade wszystko niepewnością swego dalszego losu. Przez ponad dwa dziesięciolecia, dopóki za kanclerzowania Willy'ego Brandta nie doszło do uznania granicy na Odrze i Nysie, trwał syndrom siedzenia "na walizkach“, przynajmniej wśród części przesiedleńców. Działał też, bo nie mogło być inaczej, czynnik kulturowej obcości. Wobec substancji, której z wyroków historii staliśmy się gospodarzami, co także, długo jeszcze, obniżało szanse przetrwania "nie naszych“ zabytków. Wszystko to razem sukcesywnie redukowało ich liczbę i przez całe dziesięciolecia pogarszało kondycję zabytków.
Świadom tych dylematów młody i energiczny, świeżo upieczony kulturoznawca, kiedy los zetknął go z konkretnym, jednym z tych, wołających o pomoc, ostańców, zwanym przez lud okoliczny "pałacem“, choć był to późnorenesansowy szlachecki dwór, lub - z racji cech obronności - raczej zamek, postanowił zająć się nim. Na serio i z determinacją.
Dla zwykłych zjadaczy chleba wyglądało to jak akcja straceńcza. Ale tylko początkowo.
Co w istocie sprawiło, że tamta szalona kampania okazała się skuteczna?
Sam bohater tej opowieści nie miał na to dobrej odpowiedzi. Myślał o tym czasem, ale po prawdzie nigdy tych myśli nie uporządkował. Gdy czasem zdarzyło mu się takie pytanie usłyszeć, odpowiadał wykrętnie -
- Jestem zodiakalny baran, a ten typ tak ma.
Dla niezorientowanych miał rozwinięcie w postaci wymownego gotowca. To był rysunek Andrzeja Mleczki. Tenże pokazał kiedyś po swojemu poczet dwunastu znaków zodiaku. Jego Baran siedzi oszołomiony na chodniku, łeb w bandażach, nad baranią głową krążą gwiazdki, ale za nim widać mur z wybitą dziurą. Baran z wejrzeniem jak po ciężkim nokaucie, unosi prawą rękę z palcami w "V“.
Takie facecyjne puentowanie udanej w końcu inicjatywy obywatelskiej oczywiście nie wystarcza. Patrząc na to chłodno i retrospekcyjnie, była to wieloletnia sekwencja działań prowadzonych w zmiennych warunkach, nieustępliwie, często wbrew różnym utrudnieniom i blokadom, ale przecież z niezłym efektem finalnym.
Zatem przyjrzyjmy się, choćby w skrótowym ujęciu, jak Karol - najpierw solowo, a potem z kolegami - z tym ambitnym zadaniem sobie radził i ostatecznie poradził.

Zaczęło się wczesną wiosną 1977 roku.
Karol wybrał się do wojewódzkiego konserwatora zabytków. Wiekowy już urzędnik, znany i oddany swojej misji fachowiec, przyjął go natychmiast, gdy w telefonie usłyszał, że jest ktoś, kto z troską pyta o stan i dalszy los dawnej siedziby szlacheckiego rodu von Landau.
- PGR wnioskuje o rozbiórkę - z rozpaczą w głosie przywitał Karola - a ja jestem bezradny.
I już w gabinecie kontynuował.
- Zgody nie wydam. Zamek jest w rejestrze zabytków, są studia i badania potwierdzające jego wielkie walory. Nie do pomyślenia jest, żeby w regionie miał zniknąć kolejny zabytek. Zbyt wiele ich już przepadło. A nie kto inny, jak sektor pegeerowski, z reguły właściciel takich majątków, ma na sumieniu najwięcej grzechów wobec tutejszego dziedzictwa wieków. W tym przypadku, gdy w końcu lat 40-tych PGR przejmował poniemiecki majątek, obiekt był w bardzo dobrym stanie. Zagospodarowali go, a jakże, ale nie kiwnęli palcem w bucie, gdy trzeba było cokolwiek naprawić. Jak już lało się na łeb wyłączali z użytkowania kolejne pomieszczenia i tyle. Mogłem ich wzywać do działań, ale to było rzucanie grochem o ścianę. Wołanie na puszczy. Żeby choć polityczni decydenci chcieli mnie wesprzeć, ale to temat dla nich zupełnie nie interesujący.
O tym akurat Karol też już wiedział.
Teraz usłyszał, że stanowisko PGR-u jest brutalnie klarowne: albo szybko znajdzie się dla zamku innego gospodarza, albo musi dojść do rozbiórki. Bo obiekt od lat stoi pusty, jest ruiną a destrukcja szybko postępuje, mnożą się dzikie rozbiórki i tylko patrzeć jak dojdzie do nieszczęścia. Dyrekcja PGR-u nie zamierza za to odpowiadać.
Karol pilnie słuchał.
Nie znał wcześniej tego pana, ale nie mógł nie dostrzec jego szczerego, całkiem osobistego zatroskania o los zabytku. Teraz ta rozmowa i postawa gościa musiała urzędnika jakoś pokrzepić. Chyba ujrzał w nim sojusznika, bo nieoczekiwanie zapytał, czy Karol nie byłby skłonny zostać społecznym opiekunem XVII-wiecznego zabytku?.
Był skłonny. Zadecydował o tym od razu i na gorąco.
Dlaczego? Tego właśnie sam do końca nie wiedział.
Czy był to impuls duszy ambitnego Polaka, nie godzącego się na przypinanie nam w nieskończoność bismarkowskich epitetów o "polnische Wirtschaft“? Myślał Karol tak: sprawiedliwymi wyrokami historii weszliśmy na te ziemie, ale niepodobna byśmy w ich dziejach zapisali się jak barbarzyńscy Hunowie. Kiedyś germańscy "kulturtregerzy“ chcieli na swoją modłę cywilizować ludy słowiańskie. Czyż Polacy, mający swój znakomity, 1000-letni dorobek w kulturze, nie powinni odwrócić kierunku tamtej ekspansji i tworzyć teraz na tych ziemiach nowych świadectw, godnych własnych, wspaniałych tradycji? Powinni!
Ale może powodował nim też pewien osobisty motyw, tkwiący gdzieś w podświadomości? Było to nieskomplikowane wskazanie, jakie w okresie matury usłyszał od taty, gdy rozmawiał z nim o swoich planach na przyszłość. Ale i o tym jak żyć?... Ojciec, przedwojenny notariusz, góral z pochodzenia i filozofii powiedział: "żyj uczciwie, ciekawie i pożytecznie“.
Czy w tym momencie nie dała znać o sobie ta jakże prosta, aksjologiczna triada?
Może...

Kilka dni później nasz bohater dysponował stosownym glejtem i z nim w garści wprosił się na rozmowę do dyrektora PGR-u.
Przeżył pewne zaskoczenie. Facet był dość młody. Nie robił wrażenia tępego aparatczyka. Nie lekceważył problemu. Tłumaczył że jest w obecnej roli od niedawna i nie ma ochoty brać na swoje sumienie tego, co się z "pałacem“ działo w minionych latach. Sam skupiał się na zarządzaniu dużym, liczącym kilka tysięcy hektarów kompleksem paru historycznych majątków. Niemal w każdym istniała dawna szlachecka rezydencja, a czasem już tylko ślady po niej...
Karol wyłożył mu to, co już wiedział o siedzibie rodziny von Landau, przywołał stanowisko organu konserwatorskiego, że zgody na rozbiórkę być nie może i nie będzie i chciał od dyrektora usłyszeć, co w takim razie dalej?
I usłyszał:
- Ten pałac czy zamek to może i kawałek historii, dla mnie to strup na łbie. Co mam z tym zrobić? No powiedz pan sam. Od dawna mówię konserwatorowi i wszystkim naokoło, że natychmiast przekażę go każdemu, kto go zechce i potrafi się nim zająć.
Dla Karola był to jakiś punkt zaczepienia.
Porozmawiali jeszcze chwilę i rozstali się, chyba obydwaj dobrze o sobie myśląc. Karol odniósł wrażenie, że i ten rozmówca dostrzega w nim nie upierdliwego marudę, lecz kogoś kto, być może, jakimś zrządzeniem losu, właśnie spada mu z nieba...

* * *

Początkowo było pod górkę...

Znaleźć i pozyskać nowego gospodarza dla ginącej rezydencji!...
To teraz dla kustosza było zadaniem numer 1.
Jako pracownik magistracki, widział jakieś szanse dzięki współpracy z kolegami z wydziału urbanistyki. To tam przewijali się czasem potencjalni inwestorzy. Karol był czujny i nie zaniedbywał żadnej okazji, by reklamować komu tylko się da "swój“ zabytek i jego walory.
Dla dostrzeżenia jego urody, mocno teraz skażonej piętnem dewastacji, trzeba było pewnej dawki wyobraźni, ale wśród tych których Karol wtedy tu przywoził i agitował, byli też tacy, którzy dawali się uwieść jego elokwencji i zdawali się podzielać entuzjazm kustosza.
Bo też warto spojrzeć na ten szczególny casus z szerszej perspektywy.
Budowla robiła wrażenie nie tylko okazałą bryłą i tchnącym z niej duchem wieków, ale też urodą rustykalnego krajobrazu. To miejsce rzeczywiście podpowiadało różne wizjonerskie scenariusze, jakie mogłyby się tu rozgrywać. To zresztą była stała, niemal obsesyjna skłonność samego Karola. Było coś jeszcze, co uruchamiało jego wyobraźnię. Znał coraz lepiej dzieje zamku, ale z tej faktografii nie wynikało na razie nic, coby go jakoś wyróżniało. Wiedział o kilku pożarach, znał kolejne fazy budowy, nie miał również wątpliwości, że ta budowla była dziełem mistrzów (ciągle anonimowych) niepośledniej klasy, ale to tyle. Jakie ważne wydarzenia miały tu miejsce? Jakie znaczące postacie w nim bywały? Jakoś trudno sobie wyobrazić, że w jego czterystu-letniej historii nic ciekawego się tu nie zdarzyło.
Karol kontynuował badania, planował kwerendy w źródłach oraz w polskich i zwłaszcza niemieckich archiwach. W tej misji detektywa, był ciągle na początku drogi. I oto, dość nieoczekiwanie, wszystko co już wiedział i to co non-stop animowało jego aktywność, podsunęło mu i taką myśl: to może ta wiekowa budowla swój najlepszy czas ma dopiero przed sobą ?... Ot, taka sobie luźna refleksja, ale to ona teraz Karola olśniła.
Najpierw włączyła mu się lampka samokontroli: że - bez przesady, trochę pokory..., ale za chwilę myśl poszybowała wyżej i Karol mruknął do siebie: a właściwie dlaczego by nie?...
I rychło w głowie zaczęły mu się mnożyć strzępki wizjonerskich koncepcji i argumenty że, ależ tak, to ma sens! Jeśli dotąd był w sprawę tego zabytku mocno zaangażowany, to odtąd była to determinacja granicząca ze zwykłym świrem bądź obsesją... Odtąd wszystko coraz bardziej układało mu się w kategoryczne "Karolu, musisz!“.
To był "punkt bez odwrotu“. Był jak skoczek narciarski, który już ruszył z belki.
Ten etap w jego kustoszowaniu, przyszedł później, kiedy zamek był już uratowany i, choć nadal był to plac budowy, zaczął tętnić coraz intensywniejszym życiem.
O tym jeszcze będzie mowa, teraz wróćmy do schyłku lat siedemdziesiątych.
Jak kiedyś wyliczył, takich "akwizycyjnych“ wizyt aranżowanych w zrujnowanym zamku odbył szesnaście. Różni kandydaci się przewijali. Ktoś widział tu siedzibę instytutu badawczego, filię uniwersytetu, ktoś przymierzał go do teatru lalek, komenda ZHP mówiła o stanicy harcerskiej. Byli emisariusze różnych podmiotów, przedstawiciele archiwum państwowego, a nawet hotelowej sieci Orbisu, która przez jakiś czas wydawała się tym obiektem na serio zainteresowana. I wszystko na nic. Niezmiennie powtarzały się rejterady. Kandydaci znikali chyłkiem albo tłumacząc się z brutalną szczerością: "miły panie, to lata roboty, użerania się z konserwatorem, no i jakie koszty! Za takie pieniądze można od zera i to dużo szybciej, wybudować nowy obiekt“.
Logika, pragmatyzm, trudno było z tym dyskutować...
A w polskich realiach działo się coraz gorzej.
Ubolewał wieszcz w dramacie, że "pospolitość skrzeczy“ tak i teraz, tu w Kraju nad Wisłą, skrzeczała ona coraz bardziej. Gierkowska koniunktura dawno minęła, problemy narastały, zbliżał się czas strajków. Pochylanie się nad dogorywającym zabytkiem, i to o zgrozo! "szwabskim“, dla zdrowo myślących pragmatyków trąciło dziwaczną fanaberią.

* * *

W karnawale “Solidarności“ i potem

Katastrofalna mizeria, coraz bardziej pogrążająca kraj, zaowocowała zjawiskiem z każdego punktu widzenia unikatowym. A dla tej sprawy jakże cennym: powstała "Solidarność“!...

Poza wszystkim czym ona była i z czego stała się tak znana, miała nieoceniony, ale chyba nie bardzo dostrzegany, wpływ na morale polskiej nacji. Powiew niczym niekrępowanej obywatelskości ożywiał ludzką kreatywność, pobudził i uaktywnił wiele środowisk
i wspólnot lokalnych. Uaktywniał je nie tylko politycznie, ale właśnie w sensie prawdziwej obywatelskości. Działał syndrom odbijającej sprężyny. Znany fizykom ale i socjologom, bo mający odpowiednik w sferze ludzkich zachowań. Mowa o uwalnianiu energii. Gdy jakieś czynniki ją blokują, jest ona energią potencjalną, ale zwolnienie blokad sprawia, że staje się kinetyczną energią ruchu. W Polsce było to wtedy bardzo widoczne.
Czas zwany "karnawałem Solidarności“ (po latach Karol wykłócał się z tymi, którzy tego określenia używali jako epitetu) i cała radykalnie nowa sytuacja, okazały się generatorem różnorakich krajowych ale też - jak Polska długa i szeroka - lokalnych inicjatyw.
Gdy tylko powstał w Krakowie Polski Klub Ekologiczny, mocno zaangażowany w boje
z trucicielami takimi jak podkrakowska “Skawina“, czy jeleniogórska "Celwiskoza“ ale także w edukowanie rodaków ku wrażliwości ekologicznej, Karol ochoczo przyłożył rękę do powstania koła PKE tu gdzie żył i pracował. Region "Solidarności“ wsparł inicjatywę użyczając ekologom kąta w swojej siedzibie na organizowanie spotkań i publicznych wykładów. Rychło okazało się, że nowe zjawisko, jakim był ruch ekologiczny, spotyka się z żywym rezonansem społecznym. Koło szybko okrzepło. Prowadziło akcje edukacyjne, miało rubrykę w lokalnym tygodniku, zaangażowanych w prace koła przybywało, także ekspertów różnych specjalności. Pojawiały się kolejne sprawy, w które koło angażowało się interwencyjnie. Ludzi pociągały niekonwencjonalne eventy publiczne. Dobrą ilustracją była akcja protestacyjna przeciw bezczynności władz miasta wobec faktu, iż w staromiejskim centrum straszyły puste, zagrożone całkowitą rujnacją stare kamieniczki. Karol z kolegami upatrzyli sobie jedną z nich, obwiesili ją transparentami i na jej parterze, dostępnym z chodnika przez pozbawione szyb witryny, zorganizowali publiczny wykład o ekologii. W ulotkach przybliżali gromadzącym się ciekawskim swoją misję i konkretne zamierzenia koła PKE. Jeden z obywateli, najwyraźniej już po solidnej sesji piwnej, oparty o futrynę przy wejściu, słuchał wywodu profesora-antropozofa o ekologii głębokiej, komentując w sposób niezbyt składny, niektóre jego wątki. Potem się wyciszył i gdy zaczęła się ogólna dyskusja, słuchał coraz uważniej i w którymś momencie zabrał głos.
- Wy tu takie mądre rzeczy mówicie, chcecie organizować jakiś warsztat ekologiczny, to może ja też bym się przydał? Ja jestem hydraulik...
Zbyszek O., autor ulotki "warsztat ekologiczny“ i główny organizator wydarzenia poprosił go o dane kontaktowe i odtąd pan Zdzich stał się bywalcem spotkań koła.
Idea "warsztatu ekologicznego“ żyła i stopniowo dojrzewała. Była przedmiotem działań rozpoznawczych na temat ośrodków ekologicznych, znanych od lat w Europie zachodniej. Członkowie koła uczyli i uwrażliwiali współobywateli, ale nieustannie edukowali też sami siebie. Wszystko to razem, układało się w klimat fermentu intelektualnego i zbiorowej kreatywności. Naturalnym efektem były chęć i gotowość pro-ekologicznych działań i to możliwie konkretnych.
To, co teraz nastąpiło Karol dobrze sobie przemyślał.
Był czerwiec roku 1981, gdy na spotkaniu koła wyłożył własną wersję "warsztatu ekologicznego“. Idea Zbyszka została koncepcyjnie wpisana w dogorywający gdzieś na peryferiach miasta zamek Landau'ów, o którego istnieniu większość obecnych nie miała pojęcia. Profesjonalnie przybliżył towarzystwu walory XVII-wiecznej siedziby szlacheckiej, walory historyczno-artystyczne ale także użytkowe (wiadomo: na razie tylko potencjalnie), opowiedział o ponad trzyletnich już, jałowych próbach pozyskania nowego gospodarza... Zakończył puentą odważną, nawet jak na to grono -
- Jak nie teraz, to już nigdy, no i kochani... jak nie my, to kto?
Nie wszystkich to przekonywało.
- Bez przesady! Co ekologia ma do zabytków? - usłyszał od Benka K., leśnika z zawodu.
- No właśnie - zareagował Karol - to dobry temat na seminarium.
I wywodził :
- To, że ekologia jest jedną z dyscyplin przyrodniczych, po prawdzie zresztą dość wąską, to fakt. Wiem coś o tym. Mój brat to ornitolog, uniwersytecki przyrodnik. Jego bulwersuje ekspansja ruchu nazywającego się ekologicznym i coraz liczniejszy w nim udział ludzi zgoła nie przyrodniczych zawodów. Powiedzmy, że każda branża ma swoją świętą ortodoksję. OK! Ale słuchając jeremiad przyrodników, powinniśmy się rozejść do domów. Bo na przykład jaki ekolog ze mnie, muzykologa? Tylko że, drogi Benku, ten pociąg już jedzie. Słusznie, czy nie, ale to że apele o czyste środowisko poszły w społeczność światową, to już zjawisko globalne. Cenne! A zresztą: języki ewoluują, wiele pojęć robi dziwną karierę i tak jest z ekologią. Dziś pod jej szyldem są nie tylko fachowcy, troszczący się o różne żyjątka i o całą biosferę, ale i multum innych naszych bliźnich. Tych, których obchodzi środowisko, uwaga!, we wszystkich jego komponentach. Poza przyrodą, czy jak wolisz Naturą, jasne że mega-ważną!, chodzi o krajobraz, o środowisko kulturowe w tym, tak jest! o zabytki. Także o środowisko społeczne, krótko mówiąc o człowieka. Jeśli chcemy żyć pięknie, zdrowo, długo i szczęśliwie to to wszystko musi trwać w harmonii...
Benek, zwolennik konkretu, mało elegancko wszedł mu w słowo:
- Rozgadał się nasz światły muzykolog. Seminarium może by się i przydało, ale teraz powiedz Karolku o co ci chodzi?
- No to krótko: wybierzmy się tam, do tej ruiny i wtedy pogadamy konkretnie, czy to nas interesuje, czy nie. Są chętni?
Chętni byli.
Był czerwiec roku 1981. Kilka dni później, dowodzona przez Karola drużyna w składzie: Ewa F., drugi z Benków czyli Benek C., Zbyszek O. i Rysiek G.,wykonała desant na zabytkowy zespół folwarczno-dworski.
W oczy rzucał się znamienny kontrast. Zespół folwarczny, czyli pegeerowskie gospodarstwo krów mlecznych, jeśli nawet nie grzeszył urodą, to jednak żył i nieźle prosperował. Na tym tle zrujnowana budowla, położona jako dominanta w centrum całego kompleksu, porażała! Pracownicy PGR-u znali już Karola, zresztą pojawienie się teraz tej grupki nikogo nie zainteresowało. Tonący w chaszczach zamek, pozbawiony niemal wszystkich drzwi i okien był non-stop dostępny dla każdego, rzec można zapraszał wręcz ciekawskich ryzykantów ale też szabrowników i wandali, do penetrowania do woli jego wnętrz. Był jak bezpłatny magazyn materiałów budowlanych.
Od ostatniej wizyty Karola zmieniło się tyle, że przybyło ubytków w pokryciu dachu, poza tym wymontowano dalsze profilowane belki stropowe, złożone teraz na piętrze do wywózki.
Poza Zbyszkiem architektem, w grupie desantowej nie było znawców zabytków, ale i bez tego wizja lokalna okazała się strzałem w dziesiątkę. To miejsce rzeczywiście pobudzało wyobraźnię. Podyskutowali stojąc na porośniętym chaszczami dziedzińcu i teraz już nie było wątpliwości, że oto stoją wobec swojego ważnego wyzwania. Lapidarnie ale mocno podsumował to Karol:
- Uważam, że mamy tu szansę potwierdzić i świetnie zilustrować ekologiczny kanon "myśl globalnie, działaj lokalnie“? Czy nie jest warta mozołu perspektywa uczynienia z tego koszmaru prawdziwej chluby miasta i regionu? A przy okazji też siedziby dla nas samych?
Konsensus był pełny, choć było jasne, że to zadanie na miarę Herkulesa. Ale odtąd już nie dywagowano w kole "czy?“, ale "jak?“...
I tak jak parę lat temu, znów punktem wyjścia była wizyta u urzędnika od zabytków. Konserwator przyjął delegację koła natychmiast.
Wiedział, że dotychczasowa bieganina społecznego kustosza okazała się jałowa. Ale śledząc ruchy i determinację Karola, był pewny że ten facet łatwo nie ustąpi.
Koło PKE, o którym w okolicy było coraz głośniej, przekonało go do swoich wizji do tego stopnia, że wkrótce sam zgłosił akces do Polskiego Klubu Ekologicznego. A teraz, ku nieskrywanej radości przybyłych, zapewnił, że na ile to tylko będzie możliwe, koło może liczyć na jego wsparcie i pomoc.
Dla Karola i kolegów to był strzał ze startera.

Sprawa nabrała wigoru. Teraz wymagała wielu sojuszników, ekspertów i wolontariuszy. Hasło "RATUJMY ZAMEK“ zaczęło krążyć w różnych środowiskach i okazało się, że bez trudu można było pozyskać spory krąg chętnych do wdania się w to nietypowe, dla wielu szalone, przedsięwzięcie.
Tak było, bo też był to w Polsce czas wyjątkowy! Różne indywidua, hobbyści, marzyciele, pasjonaci swoich fachów, którym inercyjna szarzyzna lat komuny blokowała osobiste spełnienia, mieli oto swój dobry czas. "Solidarność“, ta z dużej litery i w cudzysłowie, ale też ta bez cudzysłowu, okazywała się zaraźliwa. Ujawniała się obywatelska troska o dobro wspólne, skłonność do bezinteresownego angażowania się w takie czy inne sprawy lokalne.
Kampania na rzecz ratowania zamku i przywrócenia go do życia przyciągała środowiska miłośników regionu, architektów, budowlańców, konserwatorów, teoretyków ale i mistrzów rzemieślniczej praktyki. Również biznes, wtedy jeszcze szczątkowy, dawał znać o swoim zainteresowaniu akcją. Polski Klub Ekologiczny firmował ją i nagłaśniał a konserwator wojewódzki zaczął przecierać ścieżki do rządowych funduszy.
Sprawa była wyraźnie na dobrej drodze, gdy w grudniową niedzielę roku 1981 przyszło tąpnięcie.

* * *
Entuzjazm pasjonatów prostym zabiegiem, na zasadzie "pałą w łeb“, brutalnie zgasiła władza.
Obywatelskie marzenia padały. Niektóre, wraz z zasobami ludzkiej energii, schodziły do podziemia. Niestety, konspira nie mogła być sposobem na ciąg dalszy zamkowej kampanii. Do "pałacu“ powrócili szabrownicy i czas regresu znów przyspieszył. Los rezydencji Landau'ów teraz już zdawał się być na dobre przesądzony.
Ale Karol, jak to zodiakalny baran, także w tych warunkach nie myślał opuszczać rąk.
Odszedł z magistratu i zatrudnił się u Tośka, stolarza a z drugiego zawodu budowlańca, kolegi z koła PKE. Miał u niego pracę, ale też miał w nim doświadczonego partnera do dyskusji o tym, jak zorganizować plac budowy i roboty zabezpieczające w zamku. Razem szlifowali te pomysły, nie wątpiąc że czas po temu musi przyjść i przyjdzie.
W dalszych działaniach Karola nieoceniona okazała się komitywa z urzędującym konserwatorem. Był historykiem sztuki, z pasją oddany służbie, ale łączyło ich coś jeszcze. Cenił sobie patriotyczne i AK-owskie tradycje własnej rodziny. Od polityki partyjniackiej stronił a przez nomenklaturowe sita awansów przechodził jako sprawny urzędnik, ale przede wszystkim jako znany i ceniony fachowiec. Zagadnięty kiedyś przez Karola o politykę, odpowiedział:
- Ja panie Karolu, to jestem państwowiec z odchyleniem republikańskim.
Bratnia dusza, pomyślał nasz bohater...
Realia stanu wojennego znosił pan konserwator z trudem. Jak większość rodaków. Nieco później Karol dowiedział się, że ten urzędnik przymykał oko, wiedząc że po godzinach jego personel na zapleczu biura produkuje solidarnościową bibułę.
W sumie był ten pan dla Karola sojusznikiem wymarzonym. Pozostawali w kontakcie, choć realia i rygory stanu wojennego blokowały praktycznie wszelkie możliwości sensownego działania na rzecz zamku.
I zabytek ginął. Niszczyły go bezlitosne siły natury oraz szabrownicy, teraz już całkiem bezkarni. Zrozpaczony kustosz szukał sposobu na przecięcie tego impasu i go znalazł.
W rozmowie "pa duszam“ z konserwatorem wspólnie przyjęli taktyczny plan akcji. Pierwszy ruch należał do Karola. Jako formalnie ustanowiony społeczny kustosz wysmażył sążnisty raport, którego adresatem był tenże konserwator wojewódzki. Był to opis walorów XVII-wiecznego zabytku i afirmacja jego wyjątkowej wartości, ale przede wszystkim gromkie bicie na alarm w obliczu grożącej mu zagłady. Konserwator powielił ten dokument i już od siebie wysłał go do dyrekcji PGR-u i kilku innych instytucji, którym los zabytku nie mógł być obojętny. Wysłał go z własnym pismem przewodnim wyznaczając im w tej sprawie termin spotkania w swoim urzędzie. To pismo otrzymał też Karol.
Był to koniec grudnia "wojennego“ roku 1982. (...)

* * *

To, co się działo potem zostało opisane na pozostałych siedemnastu stronach opowiadania ze stycznia 2020 r. To materiał na (ewentualny) blogowy serial w odcinkach.

Komentarze

Tomasz Jakubiec @ 46.171.65.*

wysłany: 2024-01-26 09:35

Drogi Wujaszku.
Historia zamku i Pana Karola (żeby trzymać się przyjętej przez Ciebie retoryki) z całą pewnością zasługuje na uwiecznienie, a przede wszystkim rozpowszechnienie w społeczeństwie. Tak, wiem, jest trochę opracowań naukowych, jest piękna monografia, ale brak wciąż czegoś, co mogłoby trafić do masowego odbiorcy nie tylko w najbliższym otoczeniu zamku, ale w całej Polsce a być może i szerzej.
Ta historia to świetny materiał na zbiór opowiadań, powieść, a być może nawet film. Można na tym „ukręcić” naprawdę ciekawą dla odbiorcy historię z pogranicza historii, problematyki społecznej, ale także kryminału i sensacji.

Historia zamku, jak w soczewce pokazuje losy zabytków na „ziemiach odzyskanych”. Dla mnie, miłośnika i pasjonata historii, niezwykle bolesny jest fakt, iż wciąż, z tak ogromnym trudem przychodzi nam przyjąć odpowiedzialność za dziedzictwo Dolnego Śląska, na którym z wyroku historii przyszło nam żyć. Sam zetknąłem się z tym problemem (choć na dużo mniejszą skalę) w czasach, gdy wspólnie z kilkoma oszołomami wojowałem z bezdusznymi urzędasami z wrocławskiego Ratusza o rewitalizację Wzgórza Bendera i w ogóle o upamiętnienie tej, absolutnie kluczowej dla Wrocławia przełomu XIX i XX w. postaci, jaką był nadburmistrz Georg Bender. Choć był to schyłek lat dziewięćdziesiątych, wciąż najczęstszym argumentem uzasadniającym odmowę było: „przecież to Niemiec był”. Ba, pamiętam jaką batalię musieliśmy stoczyć m. in. z miejskim konserwatorem zabytków w latach 2010-2012 o odsłonięcie i zakonserwowanie wykutego w piaskowcu napisu nad tunelem bocznym Dworca Głównego, głoszącego wyłącznie „Durchgang zur Flurstrasse, A.D. 1903”, czyli tłumacząc na polski i uwspółcześniając „Przejście w kierunku Małachowskiego A.D. 1903”. Do dnia dzisiejszego przegrywamy niestety z miastem bitwy o ratowanie, wyłaniających się spod odłażącej ze starych kamienic farby niemieckich, malowanych na murach reklam, z których część to prawdziwe dzieła sztuki (co widać chociażby na przedwojennych fotografiach miasta).

Z pewnością jest Ci, drogi Wujaszku, znana postać Andrzeja Rąkowskiego, publikującego pod pseudonimem Hannibal Smoke. Autora m. in. albumów fotograficznych „Niewidzialne miasto. Wrocław, który przestał istnieć 1938-2000”, „Niewidzialny Dolny Śląsk. Pałace, których już nie zobaczysz” czy „Cicha apokalipsa. Zrujnowane pałace Dolnego Śląska”. Mało kto jednak wie, że pan Rąkowski, oprócz tego, że jest świetnym fotografem, jest również prozaikiem, a na swoim koncie ma m.in. nagradzany zbiór opowiadań „Kompot ze świeżego nieboszczyka”. Być może zainteresowanie i wciągnięcie do współpracy pana Rąkowskiego, mogłoby zaowocować tym, żeby zamek znalazł swoje miejsce w świadomości powszechnej. Miejsce, na które przez swą wyjątkowość i unikalność z całą pewnością zasługuje.


JJ:
Dzięki Tomku. Widzę że poletko Twoich obserwacji jest bardziej rozległe, niż myślałem. Dokonania Hannibala Smoke znam i cenię. Poza tym Czarne pozdrawia Zacisze.

grafo-AS @ 89.151.35.*

wysłany: 2024-01-27 07:30

Panie Jacku.
Zacznę za chwilę czytać, ale z jakimiś oporami.
Które czuję.
W imaginacji mej widzę DC
jak stoi, a wokół nic się nie dzieje.
Dalej moja imaginacja nie sięga.
Czyżby gawęda miała mi otworzyć nową na DC perspektywę?
Zobaczmy.

"Ten zastój trwa do dziś..."
No tak jak myślałem.

"Zło, jakie tu zaistniało opisano w pierwszych blogowych artykułach."
Koniecznie trzeba raz jeszcze przytoczyć ten diabelski list,
w którym diablica z wiadomej bandy łotrów
opisywała, co to za chwilę będzie w DC i jego okolicy się działo.

"saga"
Hm....
Powstała?
Duch! Widmo!
Czy prąd co ożywi?

"Można ich nie lubić?"
Golców nomen omen w kontekście kondycji DC.
Ja ich nie lubię.
Jak śpiewają, to zamykam oczy.
Dobrzy są.
A żona jednego z nich, ta na skrzypcach,
coraz lepsza. Artystycznie.

"Opuszczona, wiekowa rezydencja, która czterdzieści lat temu"
Podniesiona została z ruin przez GENIUSZA.

Zatrzymajmy się chwilkę. To ja! AS!
Czytam teraz Stanisława Srokowskiego
książkę autobiograficzną pt.
ŻYCIE WŚRÓD PISARZY AGENTÓW I INTRYG.
Czasy SOLIDARNOŚCI też opisuje.
Z jego inicjatywy powstało wtedy, a może trochę wcześniej, we Wrocławiu coś,
co nazywało się ODRODZENIE.
Skupiało ludzi kultury, ale nie tylko,
z Dolnego Śląska
Panie Jacku.
Czyżby to było późniejsze ODROCZENIE?

"pomarzyć o tym, co powinno się zdarzyć..."
Powinno. Powinno.
Kłody!
Srokowski coś o tym wie.
Przez całe jego literackie życie. A jednak!
https://pl.wikipedia.org/wiki/Stanis%C5%82aw_Srokowski_(pisarz)

Wracając.

"Ojciec, przedwojenny notariusz, góral z pochodzenia i filozofii"
To FUNDAMENT.

"potencjalni inwestorzy"
Bez komentarza.

"zamek był już uratowany i, choć nadal był to plac budowy"
Był.

"Niezmiennie powtarzały się rejterady."
Potencjalnych inwestorów.

"powstała "Solidarność“!..."
Dzięki Janowi Pawłowi Drugiemu?
Cud za cudem.
A gdyby do tego nie doszło?
Dziś PRL byłby tak rządzony jak Korea Północna?
A czemu nie?
Z Moskwy.
Na szczęście był wtedy jeszcze ówczesny prezydent USA Ronald Reagan.

Wracając.

"Był to koniec grudnia "wojennego“ roku 1982. (...)"
Co nam zostało z tych lat?
Wywiady ze znanymi personami
Moniki Jaruzelskiej na YT.
Córki Wojciecha.
I tak.
Od Wojciecha biskupa, do Wojciecha Jaruzela.
Tysiąc lat!
Nic, tylko kląć.

"Atak na fundamenty człowieczeństwa, destrukcja tożsamości, powszechna demoralizacja, zaszczuwanie Kościoła, eliminowanie świadomości historycznej, wymazywanie bohaterów, niszczenie autorytetów, zakłamywanie rzeczywistości i wprowadzanie utajonego totalitaryzmu pod płaszczykiem wolności i demokracji, ale także nieprawdopodobny hejt i lejąca się strumieniami nienawiść. Mamy też od sześciu tygodni szczególne studium działań przemocowych nowej władzy. Siłowe przejmowanie mediów, prokuratury, bezprawne „wygaszanie” posłom mandatów i wbrew decyzji prezydenta, zamknięcie ich w więzieniu."

To sytuacja aktualna.
Jak od niej uciec?

Pozostają gawędy, legendy i marzenia.
Cdn.
Of course.

grafo-AS @ 89.151.35.*

wysłany: 2024-01-27 08:33

A jednak!

Srokowski w wyżej cytowanej książce:
"12.07.81
Pierwszy numer "Odrodzenia". Pismo wychodzi w Jeleniej Górze.
Wysłałem gratulacje jako "Odrodzenie", klub."
(potem ODROCZENIE? AS)

Książka o wrocławskich literatach, konfidentach SB-cji
zawiera też datowane zapiski autora
z lat 1968 do roku 1882.

A jacy SB-ccy kapusie?
Nie do uwierzenia.
Henryk Worcell, Wojciech hrabia Dzieduszycki,
ten szczególnie lubił donosić.

Gospodarz komunikuje @ 78.30.82.*

wysłany: 2024-01-27 15:18

W lutym będą jeszcze dwa albo trzy odcinki tego serialu.

Wpisz swoje imię, pseudonim:

Wpisz treść: