Kilka słów o mnie

Byłem ministrantem, harcerzem, żeglarzem, modelarzem lotniczym, lekkoatletą, asystentem na Politechnice Wrocławskiej, po Marcu '68 także więźniem komuny.

W 1971 r. życiowe wybory związały mnie z Jelenią Górą. Byłem głównym projektantem jej planu ogólnego. Ówczesna ekologiczna degradacja tych ziem, była impulsem do udziału w obywatelskim ruchu ekologicznym. Odbyłem roczny staż urbanistyczny w Hanowerze, potem studialny pobyt w Meksyku. Od 1977 roku jestem kustoszem Dworu "Czarne". Poza jego uratowaniem od zagłady, mój życiowy dorobek to: rekord Dolnego Śląska juniorów w dysku, kilkanaście nagród i wyróżnień w konkursach urbanistycznych, współorganizowanie Euroregionu Nysa, pierwszej transgranicznej wspólnoty na obszarze byłego bloku wschodniego. Cenię sobie tytuł Człowieka Roku '2006 uzyskany w plebiscycie "Nowin Jeleniogórskich".

Marzy mi się współczesna odmiana pozytywizmu.

Jestem żonaty, mam czwórkę dorosłej dziatwy i sześcioro wnucząt.

Podziel się z innymi

| |

Gawędy nie całkiem zmyślonej ciąg dalszy

2024-02-09 11:51
Ratowanie zabytku

Narada w urzędzie konserwatorskim okazała się przełomem.
Sytuacja zabytku, znana dobrze także zwierzchności obecnego właściciela czyli szefostwu zjednoczenia PGR-ów, architektowi miejskiemu i innym uczestnikom spotkania, została omówiona w całym jej dramatyzmie. A gdy trzeba było przejść do konkluzji, dramat tylko się pogłębił. Gdy konserwator dobitnie raz jeszcze potwierdził, że zgody na rozbiórkę nie wyda i do obecnych skierował pytanie, co w tej sytuacji proponują, powiało beznadzieją. Zapytał więc Karola :
- A co na to społeczny kustosz?
Karol był przygotowany, ale wolał tego nie okazywać. Po krótkiej chwili, ku zaskoczeniu obecnych, oświadczył, że gotów jest zabytek uratować. I tak rozwinął tę deklarację:
- Widzę taką możliwość, przy spełnieniu trzech warunków. Po pierwsze, od dyrekcji PGR-u oczekiwałbym pełnomocnictwa, że działam w imieniu właściciela. Po drugie, liczę na kilka milionów złotych od pana konserwatora. Trzeci warunek to zgoda, abym mógł w tym obiekcie, takim jaki jest dzisiaj, zamieszkać.
Zabrzmiało to dziwnie, ale konkretnie.
Co do owych kilku milionów, przypomnijmy, że były to całkiem inne miliony niż dzisiaj. Chodziło o najskromniejszy zakres robót, tylko dla zablokowania postępującej destrukcji budowli.
Po chwili konsternacji, radykalne kredo wygłosił dyrektor PGR-u:
- Panie, a po co panu moje pełnomocnictwo? Chodźmy jutro do notariusza i masz pan ten cały pałac za symboliczną złotówkę dla siebie... OK?
Karola zatkało. Był zaskoczony, ale nim zdążył powiedzieć, że nie o to mu chodziło, że go ta oferta nie interesuje, zdecydowanie wkroczył konserwator. Zrugał dyrektora,.
- Dla pana, panie dyrektorze, wygodne by to było. Ale nie tędy droga! To wyście ten zabytek zgnoili i to pan jako właściciel musi za niego nadal odpowiadać. Ja powalczę
w resorcie o jakieś środki, ale PGR mi je na końcu zwróci.
Tak doszło do wyjątkowego konsensusu, który rychło potwierdzono stosownymi umowami. Karol podejrzewał, że deklarowanie przez PGR refundacji kosztów robót, to wymuszona, może i akceptowana w resorcie kultury fikcja, ale tylko takim manewrem, wyręczając właściciela, można było podjąć remont ratowniczo-zabezpieczający.
Jego rychłe uruchomienie było teraz pilnym zadaniem Karola.
Nie miał potrzebnego doświadczenia, bo i skąd?, ale miał doradców, no i sporo osobistej energii. Konserwator dawał mu poniekąd parasol ochronny, ale przecież Karol nie mógł być zaskoczony, gdy usłyszał :
- Ministerstwo da te pieniądze, ale musí pan wiedzieć, że będzie pan miał kontrole.

Był początek roku 1983. Karol nadal pracował jako stolarz u Tośka, ale teraz, gdy jego "polish dream“ naprawdę ruszał, musiał jak najsensowniej przygotować się do konfrontacji z wyzwaniem, które wziął na siebie.
I zaczął działać.
Od dyrektora PGR-u odebrał pełnomocnictwo i przydział na służbowe mieszkanie w zamku. To określenie było eufemizmem. Chodziło o lokal na parterze, który jeszcze kilkanaście lat temu zajmowała ostatnia z pegeerowskich rodzin, a teraz użytkowało go, oczywiście na dziko, okoliczne menelstwo. Zaletą było to, że tu jeszcze nie lało się na głowę, uchowały się deski w podłodze, zewnętrzne drzwi i pozbawione szyb okna. Instalacje były wybebeszone.
PGR podniósł ten standard: w drzwiach wejściowych w miejsce łańcucha i masywnej kłódki wstawiono zamek, oszklono okna, podłączono prąd i telefon. Kustosz miał prowizoryczny gabinet, który niebawem musiał stać się równocześnie pakamerą brygady roboczej.
Z jej kompletowaniem nie miał problemu. Już wcześniej wypatrzył paru okolicznych luzaków typu "złota rączka“. Wiedział, że niektórzy nieźle znali zamek, mając na sumieniu swoje grzechy i szabrownicze dokonania...
Potrzebny był jeszcze głównodowodzący na placu budowy, uprawniony kierownik budowy. Na zasadzie przez ludzi do ludzi, Karol dotarł do pana Jurka, inżyniera, wcześniej zatrudnionego w tak zwanych "pekazetach“, czyli Pracowniach Konserwacji Zabytków. Takie doświadczenie było tu na wagę złota. Na funkcję majstra Jerzy zaproponował świetnego, góralskiego mistrza ciesiołki, pana Jana z Podhala. On też miał za sobą lata pracy w P.K.Z., i to w usługach eksportowych.
Pozyskiwanie fachowców było sprawą kluczową, ale nie zamykało etapu przygotowań. Środki z funduszu ochrony zabytków, nie mogły być rzecz jasna, przekazane na prywatne konto kustosza. Konserwator, na mocy porozumienia wyręczający PGR, mógł zlecić remont tylko specjalistycznej firmie. Karol z kolegami rozważał różne warianty. Nieoczekiwanie dobre rozwiązanie, spadło z nieba, gdy Tosiek przyniósł wieść, że po okolicy krążą szukając zleceń, emisariusze niedawno powstałej polonijno-zagranicznej firmy o profilu właśnie konserwatorskim. Karolowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Odszukał ich, pokazał zamek, przedstawił całą sytuację i w krótkim czasie firma zgłosiła ofertę usługową w urzędzie konserwatorskim.
Dziś warto napomknąć, że w latach 80-tych nie było ustawy o zamówieniach publicznych, dzięki czemu rzecz cała potoczyła się szybko i bez zakłóceń.
Firma zawarła umowę z konserwatorem, zatrudniła całą grupę zorganizowaną przez Karola, z nim samym włącznie, jako koordynatorem całej akcji.
Wiosną roku 1983, zabytek czekający od lat na ratunek, zamienił się w pulsujący życiem plac budowy.

* * *

To, co działo się tu przez następne pięć lat było ważne i na swój sposób ciekawe. Omówimy to w skrócie, dla ciągłości gawędy, w której będzie jeszcze kilka dalszych etapów.
Najważniejsze: w roku 1988 zamek był uratowany, zabezpieczony i miał wszelkie szanse doczekać pomyślniejszych czasów. No i wreszcie miał solidnego gospodarza.
Ale od początku i po kolei.
Już wtedy, kiedy firma urządzała się na placu budowy, zamek w całej jego porażającej mizerii został zapisany w obszernym foto-serwisie. Wykonał go dla konserwatora pan Tomasz, znany w okolicy artysta fotografik i dokumentator zabytków. Później, do samego końca robót ratowniczo-zabezpieczających pojawiał się tu z kamerą regularnie i cały proces został utrwalony na blisko dwóch tysiącach zdjęć.
Remont objął bardzo szeroki zakres prac rozbiórkowych, ogólno-budowlanych, a więc murarskich, ciesielskich, dekarskich, instalacyjnych, oraz - na ile było to konieczne - także konserwatorskich. Budowla odzyskała stabilną statykę, była pod dachem i znajdowała się w stanie określanym jako stan surowy otwarty.
Było coś więcej. Zgodnie z regułami sztuki konserwatorskiej umowa objęła także badania bezpośrednie remontowanego zabytku: analizy wątków i zapraw murarskich, odkrywki
w tynkach, przy czym te ostatnie ujawniły relikty renesansowych i barokowych malowideł ściennych. Także ekipy archeologów kilka razy prowadziły tu swoje badania.
Efektem takich działań, było znaczne poszerzenie wiedzy o tym zabytku. Okazało się że jego historię tworzyło sześć głównych faz budowy i modernizacji. A szczególnie ważne było to, że badania jednoznacznie dowiodły, iż rezydencja ta była dziełem nie byle jakich mistrzów: muratorów i artystów-rzemieślników, nie tylko lokalnych. Teraz można już było przypisać zabytkowi dużo wyższą rangę, niż ta z jaką kojarzony był dotychczas.
Czas naznaczony klimatem stanu wojennego, w którym trwał remont, nie sprzyjał popularyzowaniu zabytku. Zresztą i Karol, związany z podziemiem "Solidarności“ i czujący oddech esbecji wolał być mało widoczny.
Ale pod koniec tego okresu sytuacja była już inna. Aparat komunistyczny czuł zbliżające się przesilenie i blokady, stopniowo łagodniały. W którymś momencie ze stanu hibernacji wyszedł Polski Klub Ekologiczny i Karol mógł koleżeństwu zakomunikować, że akcja podjęta w czerwcu 1981 roku właśnie kończy się sukcesem. Koło PKE szybko odzyskiwało wigor, jego planami zaczęły, jeszcze dość ostrożnie, interesować się lokalne media. Tak oto, do opinii publicznej zaczęły docierać wieści o zabytkowym zamku, uratowanym od zagłady za sprawą "ekologów“.
Nie tylko sytuacja zabytku uległa zmianie. Także w życiu prywatnym kustosza nastał wtedy nowy czas. Karol się ożenił.
Z Ewą połączyła go solidarnościowa konspira. Ale nie tylko, ona też była zodiakalnym baranem, podobnie nieustępliwa w dążeniu do celów, zwłaszcza, gdy szło o sprawy dobra ogółu. Wszechstronnie utalentowana, zwłaszcza jako świetny organizator różnych akcji. Profesjonalnie, jako dietetyczka po studiach makrobiotycznych, była z dala od spraw zabytków, ale pasje i wizje, które nakręcały męża dobrze rozumiała i podzielała. Naturalną koleją rzeczy, pełna rewitalizacja zabytku, w którym odtąd już mieszkali razem, stały się życiowym wyzwaniem także dla Ewy.

* * *

Na przełomie epok

Nadchodził koniec komunizmu w PRL-owskim wydaniu. Wigoru nabierała aktywność Polskiego Klubu Ekologicznego, "Solidarności“ i innych środowisk, wspierających ideę przywracania zamku do życia. Karol czuł, że w uratowany już zabytek musi zostać wpisana odpowiednia struktura, która powinna przejąć zadania jego gospodarza. Temat stawał się nośny. Nad wypracowaniem najlepszego rozwiązania głowił się spory już krąg pasjonatów.
I wymyślili rozwiązanie zaiste unikatowe.
Gdy chodzi o społeczne inicjatywy pro publico bono, najbardziej naturalne jest zawiązywanie stowarzyszeń czy fundacji. Ale w roku 1988 coś takiego jak dzisiejszy sektor pozarządowy praktycznie jeszcze nie istniało. Opresyjna władza wolała tę sferę, a może ją szczególnie, trzymać pod kontrolą. Ekolodzy powiedzieli sobie "no, trudno“ i... podparli się kodeksem handlowym. Bo ten działał. Był czas słynnej reformy Wilczka, różnych spółek powstawało w kraju coraz więcej. Tylko że ta miała być bytem nieco egzotycznym. Pani notariusz była zdziwiona, gdy każdy z ponad dwudziestu udziałowców przed podpisaniem umowy spółki, kładł też autograf na dokumencie sporego formatu, zatytułowanym "deklaracja ideowa założycieli spółki EKO“. Wszyscy, poza panią notariusz, byli na taki dublowany akt narodzin spółki, przygotowani. Deklaracja ideowa nie miała rangi dokumentu prawnego, nie była też załącznikiem do umowy spółki. Co zatem oznaczała ta niezwykła forma powołania do życia podmiotu z natury biznesowego? Ano tyle mniej więcej, że każdy ze wspólników był świadom, że współtworząc założycielski kapitał, wspiera sprawę i podmiot, którego misja ma dopiero w drugiej kolejności charakter komercyjny. Krótko mówiąc: "wkładam w to obywatelskie dzieło swój grosz, a to kiedy i czy w ogóle doczekam dywidend, to się okaże...“.
I spółka powstała.
Karol został jej prezesem, wiceprezesami Jurek, ekolog z krwi i kości i Wojtek - dziennikarz autor świetnie zredagowanej deklaracji ideowej. Szefostwo rady nadzorczej wspólnicy powierzyli Andrzejowi, byłemu przewodniczącemu lokalnej "Solidarności“.
Gwoli prawdy historycznej przypomnijmy pewną subtelność. Kodeks handlowy można było wykorzystać, ale także w tym przypadku istniał znamienny rygor: spółka mogła powstać jeśli obok osób fizycznych, tworzyły ją osoby prawne. Chodziło o tak zwane "jgu“, czyli jednostki gospodarki uspołecznionej. Ot, jedna z bzdurnych regulacji, potwierdzająca że ludowa władza, choć w pośredni sposób, zapewniała sobie wgląd w sprawy zawiązywanej spółki. Tak to jakoś wtedy funkcjonowało...
Z pozyskaniem owych "jgu“ na wspólników twórcy spółki problemów nie mieli. Inicjatywa miała dobry, coraz szerszy odbiór. Po podjęciu przez swoje zarządy stosownych uchwał, wspólnikami zostały lokalne oddziały PKE, stowarzyszeń architektów i urbanistów, kilka spółdzielni i firm usługowych.
Trzeba tu koniecznie opisać znamienną woltę, jaką wykonała kluczowa (w optyce twórców EKO) "jgu“, czyli - ni mniej ni więcej - tylko PGR. Wejście do spółki przez podmiot właścicielski uratowanego już zabytku, było logiczne i korzystne dla wszystkich. Spółka, która z tym miejscem wiązała swoje strategiczne plany, miała mieć w nim swoją siedzibę. Zaś PGR, wcześniej całkowicie bezradny wobec tego dobra kultury i gotów przekazać zamek komukolwiek, kto uwolniłby go od tego "strupa na łbie“, teraz uzyskiwał szanse podreperowania prestiżu, no i jakiegoś wpływu na dalszy los zabytku. Rozmowy przygotowawcze zdawały się rokować jak najlepiej a dyrektor wyglądał wręcz na entuzjastę pomysłu. Niestety! W przeddzień założycielskiego spotkania u notariuszem, jego sekretarka powiadomiła Karola, że PGR do spółki nie wchodzi. To był niedobry sygnał dużego kalibru, stawiający projekt pod znakiem zapytania a co najmniej jutrzejszy termin zawarcia umowy spółki. Karol odbył błyskawiczną konsultację ze sztabem projektu i od Andrzeja usłyszał:
- Ponosił cię optymizm. Ja tam nie ufam aparatczykom. Ten facet może i nabrał ochoty, bo projekt jest świetny, a z ciebie niezły agitator, ale on ma partyjną czapę. Ktoś przytrzymał go za uzdę. Czy komitet wojewódzki, któremu wadzi inicjatywa biezprizornych ekologów i tropionych nadal przez esbecję solidaruchów, czy wprost ta służba? A czort z nimi, jestem za tym, żeby spółkę organizować bez łaski PGR-u.
Nie tylko Andrzej tak uważał. Sabotaż dyrekcji PGR-u nie zadziałał, terminu w notariacie nie odwołali i spółka powstała. Kwestię jej adresu rozwiązano w prosty sposób. W akcie notarialnym znalazł się prywatny adres Karola, identyczny z pocztowym adresem zamku, co pozwalało działać i czekać na dalsze zmiany w kraju.
Czekać, ale nie jałowo..
Spółka EKO ruszyła z wigorem. Zdobywała zlecenia z różnych dziedzin, dla których miała fachowców. To były prace na terenach zieleni, inwentaryzacje i projekty budowlane, ekspertyzy dotyczące zabytków, usługi archeologiczne. Do wykonywania tych i innych zleceń spółka zatrudniała stale lub dorywczo 10 osób. Tu wychodzi specyfika EKO. Ci sami fachowcy, ale dodatkowo też rosnący krąg wolontariuszy, wykonywali równolegle zadania niedochodowe np. misje edukatorów, obsługę turystów chcących czegoś dowiedzieć się
o tym zabytku, spotkania z wycieczkami szkolnymi i t.p. EKO dwa razy w roku, wiosną i na jesieni, organizowało w centrum miasta kiermasze ekologiczne, co było żywiołem Ewy. To była niezła autopromocja spółki i jej misji osadzonej w "deklaracji ideowej“. To działało.
Ta misja zyskiwała rezonans ponadlokalny. Zaczęli zjawiać się partnerzy o zbliżonych profilach z Niemiec, Holandii, potem też z Czech. Karol i koledzy mogli się dowiedzieć, że w zachodniej Europie funkcjonuje "alternatywny sektor gospodarki rynkowej“. Spółka EKO była poniekąd czymś takim właśnie...
Spójrzmy na to o czym mowa z nieco wyższego pułapu.
Gospodarka kraju generalnie dołowała, ale drobna przedsiębiorczość tu i ówdzie kwitła, pojawiali się prywatni inwestorzy, obroty EKO dość szybko rosły. Działała przez trzy lata i zanim wykończył ją balcerowiczowski "popiwek“ jej obroty sięgały 500 mln zł. A zaczęło się od kwoty 7,5 mln zł wyłożonych przez wspólników jako kapitał startowy. Były to niewielkie kwoty, bo przecież mowa o innych niż dziś milionach. W tamtych już niebawem skreślaliśmy cztery zera...
Ważne było coś innego, coś co mogło zaskakiwać. "Egzotyczna“ spółka szybko zaczęła zyskiwać na popularności, czego efektem był wzrost liczby udziałowców. Z początkowych dwudziestu i kilku, wkrótce było ich ponad czterdziestu a w końcowej fazie istnienia EKO - dziewięćdziesięciu trzech. Były to osoby z różnych rejonów kraju, i wszyscy oni, tak jak założyciele spółki, sygnowali jej deklarację ideową.

To w tej fazie naszej opowieści, w Polsce nastał historyczny przełom.
Poza innymi jego efektami fundamentalne znaczenie miała zmiana pozycji i roli lokalnych samorządów. Gminy i ich demokratycznie wybrani eksponenci stawali się rzeczywistymi partnerami dla inicjatyw jak ta, którą poprzez różne zakręty dziejowe i "bez względu na niepogodę“ - od lat pilotował Karol.
A w tym przypadku było tak: konserwator wojewódzki, zgodnie z ustaleniami z 1982 roku, wezwał PGR do zrefundowania nakładów, jakie pochłonął ratowniczo-zabezpieczający remont Pałacu. Gdy PGR bezradnie rozłożył ręce, w sprawę wkroczył świeżo wybrany prezydent miasta i wydał zarządzenie, na mocy którego zabytek odebrany PGR-owi stał się własnością gminy.

* * *

W nowej rzeczywistości

Nastała nowa rzeczywistość w kraju, a niezależnie od tego także sytuacja zamku zmieniła się znacząco. Po pierwsze nastąpiła jego właśnościowo-prawna rekomunalizacja.
W sensie wizualnym była to już imponująca, choć jeszcze nie "dopieszczona“, ale dość zadbana, kubaturowa dominanta w centrum nieźle jeszcze funkcjonującego PGR-u.
Ten obraz w nadchodzących latach miał ulec wymownej, niezbyt optymistycznej ewolucji. Koniec epoki PGR-ów sprawił, iż opustoszała obora, niedawno jeszcze zajęta przez 70 krów mlecznych. Stopniowej degrengoladzie zaczął ulegać cały, już wcześniej po części zrujnowany, kompleks folwarczny. A po kilkunastu latach wygląd tego miejsca nabrał, niejako samoistnie, wymowy symbolu. W lokalnym pejzażu nastąpiła zamiana ról: zamek nie tak dawno zrujnowany i umierający w scenerii kwitnącego PGR-u teraz żył i korzystnie zmieniał swój wygląd, podczas gdy w zabudowaniach gospodarczych zapanowała martwota, aktywność szabrowników i destrukcja. To stan z początku obecnego stulecia/tysiąclecia.
Przewrót dziejowy dobrze przysłużył się sprawie, której poświęcona jest ta opowieść.
Inicjatywa obywatelska zmieniła szyld. Jak i dlaczego do tego doszło?
W Polsce zapanowała zbiorowa, euforyczna niemal miłość do "prawdziwego kapitalizmu“.
- Z hasłami o alternatywnej gospodarce rynkowej nie trafimy do ludzi - przekonywali Karola koledzy, realiści mocniej stojący na ziemi - spółka to spółka, niech robi biznes, a my przestańmy się drapać lewą ręką w prawe ucho i załóżmy fundację. To ona powinna być "strażnikiem świętego ognia“ i realizować misję zapisaną w deklaracji ideowej.
I tak się stało.
Ważąc różne za i przeciw, walne zgromadzenie spółki wyasygnowało kilka procent z wypracowanego kapitału i ustanowiło własną FUNDACJĘ. Z ekologią i kulturą w nazwie. Prezesem jej zarządu został Karol, który prezesostwo EKO przekazał w ręce kolegi Mariana. Było to w sierpniu roku 1990.
Rajcy miejscy, jak chyba ogół lokalnej społeczności, z ciepłym zainteresowaniem przyjęli informacje o powstaniu organizacji społecznej, mocno nawiązującej do wieloletniej kampanii, która uratowała cenny zabytek. Miasto i FUNDACJA uzgodniły wspólne reguły gry i zawarły umowę o nieodpłatnym użytkowaniu zamku przez FUNDACJĘ. A ona brała na siebie wszelkie powinności nie tylko jego zarządcy ale też inwestora remontu dużego zabytkowego obiektu. Teraz już nie remontu zabezpieczającego, ale pełnego zakresu prac konserwatorskich i adaptacyjnych, czyli całego procesu jego rewaloryzacji i rewitalizacji. To wyzwanie stawało przed FUNDACJĄ i przed właścicielem, którym nie przestawało być Miasto. Ale... w tej sytuacji jednak przede wszystkim przed FUNDACJĄ.
Jej ówczesną sytuację trzeba naświetlić tu bliżej. Jak większość powstających w Polsce podobnych bytów była - używając powszechnego wtedy epitetu - fundacją żebraczą. Krótko mówiąc "cienki bolek“ z dobrymi pomysłami i ze społecznikowskim “pauerem“, ale bez pieniędzy. Ten mankament daje się czasem przeskoczyć, gdy chodzi o stypendium dla utalentowanego ucznia, zorganizowanie eventu, tablicę pamiątkową itp. Tu jednak rzecz dotyczyła inwestycji, zadania o wiele bardziej skomplikowanego i wydatków nieporównanie większej skali. W rolę INWESTORA wchodziła NGO bez pieniędzy i etatowego menedżmentu, całą aktywność opierająca na wolontariacie.
Karolowi przyszło słuchać komentarzy, że to mission impossible, karkołomna i bez szans...
Ale takie opinie wysłuchiwał przecież Karol już kilkanaście lat wcześniej. Było fascynujące zadanie, była determinacja, byli sojusznicy, to i musiało się udać.

* * *

c.d.n.

Komentarze

grafo-AS @ 88.156.211.*

wysłany: 2024-02-10 08:13

"- Widzę taką możliwość, przy spełnieniu trzech warunków. Po pierwsze, od dyrekcji PGR-u oczekiwałbym pełnomocnictwa, że działam w imieniu właściciela. Po drugie, liczę na kilka milionów złotych od pana konserwatora. Trzeci warunek to zgoda, abym mógł w tym obiekcie, takim jaki jest dzisiaj, zamieszkać.
Zabrzmiało to dziwnie, ale konkretnie."

Który to był rok?

"Wiosną roku 1983, zabytek czekający od lat na ratunek, zamienił się w pulsujący życiem plac budowy."

No to wiadomo.

"w roku 1988 zamek był uratowany, zabezpieczony i miał wszelkie szanse doczekać pomyślniejszych czasów."

To już 35 lat...

"- Ponosił cię optymizm."

Nie samym optymizmem żyje człowiek...
choć on potężna siłą jest...

"z wigorem"

Plus optymizm.
Optymizm z wigorem.

"dodatkowo też rosnący krąg wolontariuszy"

Oj tak!

"Jej ówczesną sytuację trzeba naświetlić tu bliżej. Jak większość powstających w Polsce podobnych bytów była - używając powszechnego wtedy epitetu - fundacją żebraczą. Krótko mówiąc "cienki bolek“ z dobrymi pomysłami i ze społecznikowskim “pauerem“, ale bez pieniędzy. Ten mankament daje się czasem przeskoczyć, gdy chodzi o stypendium dla utalentowanego ucznia, zorganizowanie eventu, tablicę pamiątkową itp. Tu jednak rzecz dotyczyła inwestycji, zadania o wiele bardziej skomplikowanego i wydatków nieporównanie większej skali. W rolę INWESTORA wchodziła NGO bez pieniędzy i etatowego menadżmentu, całą aktywność opierająca na wolontariacie.
Karolowi przyszło słuchać komentarzy, że to mission impossible, karkołomna i bez szans...
Ale takie opinie wysłuchiwał przecież Karol już kilkanaście lat wcześniej. Było fascynujące zadanie, była determinacja, byli sojusznicy, to i musiało się udać."

No! No!
Tylko nie bolek!
W Bolka to nawet ja wierzyłem!

"to mission impossible, karkołomna i bez szans..."

Wczoraj sięgnąłem po wiersze Pichlaka
I nagle!
Muza mi na ramieniu siadła:

Po ci jest poezja
Ja nie wiem.
Żebym ciebie nie zjadł
W potrzebie

Po co jest garkuchnia
Dla chleba?
Z tobą żeby trafić
Do nieba

Po co nam nienawiść
Codzienna
Żeby była manna
Brzemienna.

Garkuchnia i poezja
Obie do zjedzenia
Bez ciebie siebie nie znam
No to do widzenia.

..................................

Ki diabeł?
Może to życie przetworzone w sztukę
ma sens?

c.d.n. ?
C.d.n.


JJ:
Dzięki AS-ie. Mało kto zauważa to moje gawędzenie, a byłoby się nad czym zastanowić.
Będą jeszcze dwa odcinki, a potem byłby czas na rozmowę. Najchętniej w realu. Przy dobrym piwie...

grafo-AS @ 88.156.211.*

wysłany: 2024-02-10 11:34

Przy dobrym piwie?

Skąd je wziąć?

JJ:
Znajdzie się, choćby czeski Rohozec...

grafo-AS @ 88.156.211.*

wysłany: 2024-02-11 06:35

Mam się zdekonspirować?
A jak pióro mi zwiędnie?

Po kieliszku wódki
pisarz jest malutki!
A po czeskim piwie
głowa mu się kiwie!


JJ:
Kupić pióro zapasowe. A jeśli piwo czeskie szkodzi, to można wesprzeć biznes lokalny. Ponoć w Miedziance powstał browar.
Pozdrawiam JJ.

grafo-AS @ 88.156.211.*

wysłany: 2024-02-11 11:40

Jakie są przyczyny, albo korzyści,
dla których AS miałby się zdekonspirować?


JJ:
Ależ ten AS interesowny... Zaraz korzyści! A słuszna SPRAWA to mało?
Żartowałem, ani mi w głowie zachęcać do ujawnienia.

grafo-AS @ 88.156.211.*

wysłany: 2024-02-11 13:27

JJ:

"A słuszna SPRAWA to mało?"

Słuszna SPRAWA ważna jest.
Gdybym ja coś mógł, to nawet bym się zdekonspirował.

Ale co ja mogę?
Żartować tu sobie.
Albo harcować.

Nawiasem.
Już kiedyś pisałem,
że dekonspiracja skończyłaby się wielkim rozczarowaniem.

Dla mnie tu najważniejsze jest żeby coś ciekawego było komentowane.
A jak jest...
Może brak Widza?
Ale ja go i tak od kilku lat nie czytałem,
bo monotematyczny był,
Jako mój diagnosta i psychiatra osobisty.

Wpisz swoje imię, pseudonim:

Wpisz treść: